Do trzeciego domu szykowaliśmy się pełni nadziei. Niestety Magda akurat się rozchorowała i cały proces wyprowadzki z domu był trudny. Z czasem nazbierało nam się sporo rzeczy, głównie jedzenia, które szkoda było wyrzucić. W ten oto sposób przetestowaliśmy granicę pakowności auta.
Po drodze mijaliśmy dużo ciekawsze krajobrazy niż przy domu numer dwa. Bardzo malownicza okolica, ale sprawiająca wrażenie opustoszałej. W ogóle jak się miało okazać później, w tej części Majorki jest dość pusto.
Portocolom
Po przyjeździe szybko obejrzeliśmy dom, pierwsze wrażenie takie sobie. Nie mieliśmy już jednak siły na rozpakowywanie się i załadowanym autem pojechaliśmy do Portocolom, małej miejscowości na wschodnim krańcu wyspy. Właścicielka poprzedniego domu bardzo reklamowała, więc pojechaliśmy tam na obiad.
Pogoda była średnia, Magda chora, byliśmy zmęczeni. Trzeba jednak przyznać, że jedzenie dobre i miła atmosfera. W Portocolom spędziliśmy tylko moment więc trudno mi to miejsce wiarygodnie opisać. Już wtedy jednak zaczynałem łapać powtarzalny schemat zabudowy na Majorce, tzn. małe miasteczka są opustoszałe i sprawiają trochę wrażenie rozsypujących się. Jeżeli są nad wybrzeżem, to jest nieco lepiej, ale najciekawsze miejsca są bliżej Palmy.
Stefan i lękliwy dziadek
Po powrocie nastał czas na rozpakowanie i wstępne wymoszczenie się w nowej miejscówce. Zacząłem zauważać powtarzalne schematy domów typu „Finca”, który w Hiszpanii jest po prostu domem na wsi. Nasz nowy dom okazał się bliźniakiem i obok mieliśmy sąsiada Stefana z rodzinką.
Bodziec był zadowolony, bo jak widzi trawkę i przestrzeń to więcej mu do szczęścia nie potrzeba (chyba, że wieje). Zaczął od razu eksplorować i zapuścił się do Stefana na włości. Niedługo później wyraźnie podchmielony Stefan przyszedł do nas i energicznie się przedstawił „Hi, Main name is Stefan!”, a następnie przykleił do twarzy wymuszony uśmiech. Brakowało mi tylko tupnięcia nogą i podniesienia dłoni w faszystowskim pozdrowieniu.
Stefan wyjaśnił, że mają tam dziadka, który boi się psów i mamy trzymać psa na lince. Na lince? dopytywałem patrząc dookoła i starając się uzmysłowić Stefanowi, że w tych okolicznościach przyrody byłoby to trochę przesadą. To nie było nawet odludzie. To było zadupie odludzia! No ale Stefan był nieugięty i z twardym niemieckim akcentem wyjaśnił mi jak wygląda sprawa: thys is yorr houz – nakreślił ręką prostokąt w powietrzu, spojrzał na mnie i po chwili dodał: and thys is main houz – nakreślił drugi prostokąt. Nastąpiła pełna napięcia cisza i Stefan dodał – I don’t wantt yorr dog in main houz! Trzeba mu przyznać, że asertywność dziesięć, bez zbędnych zmiękczaczy przekazu.
Problemem było to, że owe bliźniaki nie były od siebie w ogóle odgrodzone i nie było jak wytłumaczyć Bodziowi, aby się tam nie zapuszczał. Oznaczało to, że nie można było Bodzia zostawić na zewnątrz. No ale z drugiej strony trudno też aby krwiożerczy Bodziec został dopuszczony do dziadka. Mógł go wszakże rozszarpać na kawałki i Stefan nawet nie zdążyłby kiwnąć palcem. Sprawa była poważna. Nie było wyjścia i Bodziec musiał siedzieć w domu.
Finca srinka
Następnego dnia przyszła proza życia. Trzeba było tu jakoś pracować. Internet najgorszy ze wszystkich do tej pory. Mało tego, połączenie GSM też na granicy egzystencjalnej. Ot takie uroki zadupia odludzia. Trzeba jednak przyznać, że Stefan poprzedniego dnia wieczorem zaskoczył mnie jeszcze raz – z domku obok zaczęło do nas docierać niemieckie techno, a rodzinka Stefana okazała się nieźle imprezowa. Okazało się, że można dotrzeć na krańce cywilizacji, gdzie sygnał GSM grzęźnie w lesie, Internet po wifi oferuje transfer z czasów modemów telefonicznych, ale za to niemieckie techno daje radę.
Do tego wszystkiego nie mogło zabraknąć moich ulubieńców – komarów. W drugim domu ich nie było i nieco o nich zapomniałem, ale tutaj Majorski gatunek „stealth” o sobie wyraźnie przypomniał. Zaczynały ostro ciąć od późnego popołudnia i bez RAIDa nie było mowy o wychodzeniu na zewnątrz.
Bodziec w domu, komary na zewnątrz, Internet prawie nieobecny, ale co tam – bez przesady, trzeba cisnąć. A może nam się w dupach poprzewracało? W końcu jesteśmy na Majorce…
A czemu pracuję w łóżku? A to bardzo proste. Dlatego, że w Fincach srinkach „salony” i kanapy w nich są przeznaczone dla ludzi ważących 15kg albo dla psów. Podobnie jak w domu numer jeden, tutaj też poszli z modą na sofy miękkie, dające dupie pięknie zagłębić się w głębsze struktury.
Słów kilka o fincach srinkach. Może nie jestem ekspertem na ich temat, ale po wizycie w paru, zacząłem już łapać hiszpański styl i zamysł architektoniczny. Kolega Maciek wcześniej mi trochę o tym mówił, ale to po prostu trzeba poczuć samemu.
Pewnie sporo zależy od tego kiedy dom był budowany i te nasze były raczej stare. Na przykładzie obecnego – dom mający ponad 200 metrów kwadratowych ma salon… na piętrze i może maksymalnie 15 metrów. Tam wcisnęli kanapę i kozę. Na trzech piętrach rozsiane są sypialnie i łazienki. W łazienkach nie ma czegoś takiego jak wentylacja. Zapomnij o tym, żeby ręcznik wysechł po kąpieli. Grzejników też oczywiście nie ma, więc trzeba ręczniki wynosić i suszyć na zewnątrz.
Okna i drzwi na parterze zakratowane. Najwyraźniej na zadupiu odludzia bywają złoczyńcy.
Te zdjęcia i tak nieźle wyglądają. Nie oddają do końca klimatu. Owady przepadają za fincami, nie tylko komary. Miłośnicy małych stworzeń z pewnością docenią różnorodność gatunków much, mrówek oraz ich towarzystwo w salonie i łazienkach.
Na górze z lewej salon, w którym znajduje się kanapa w stylu „extra soft dupa wpada easy mode” model, stylowa beżowa. Widać też suszący się ręcznik z łazienki, który tam nie chciał wyschnąć. Na środku koc do ćwiczeń z trenerem. Dalej z prawej duża łazienka bez wentylacji (ale przynajmniej ciepła woda jest!). Całkiem z prawej nie jest to ziemia, tylko niezliczone zastępy mrówek, które nie wiadomo dlaczego akurat w tym miejscu gromadnie kończyły żywot.
Jednym z ulubionych zajęć Bodzia było łapanie much w salonie. Potem zbierałem je po kilkanaście dziennie i wyrzucałem na zewnątrz.
Obsesja kogutów
Zauważyliśmy, że w owych fincach srinkach istnieje kult koguta. Z nieznanych nam powodów, kogut pojawia się niemal wszędzie. W obecnym miejscu ozdabia obrazami, rzeźbami i figurkami sypialnie i jadalnie. Może odstraszał duchy, a może przyciągał urodzaj na tutejsze ziemie, who knows. Na pewno nie sprowadza Internetu, a szkoda.
Odwiedziny znajomej i dalsza eksploracja
No dobra, jest jak jest. Poza niesamowicie klimatycznym miejscem i Stefanem jest jeszcze cała wyspa, która czeka na dalszą eksplorację. Odwiedziła nas znajoma Magdy i razem mieliśmy zobaczyć coś więcej.
Odwiedziliśmy „główne” miejsca, ale gdzie potencjalnie można tu żyć? Już wiemy na pewno gdzie nie. Nie w starych domach na zadupiach! Nie w fincach srinkach. Chcieliśmy więc zobaczyć gdzie tu są fajne chaty i gdzie tu osiadają ekspaci. Gdzie są chaty z porządnymi salonami, wentylowanymi łazienkami, ładnym widokiem, brakiem komarów i szybkim stabilnym netem? Czy to takie duże wymagania? Jak się okazuje wcale nie takie małe.
Główne atrakcyjne miejsca na Majorce rozlokowane są wzdłuż wybrzeża obok Palmy – na północ i na południe (głównie na północ).
Son Veri Nou
Najpierw pojechaliśmy do Son Veri Nou, małego miasteczka położonego wzdłuż wybrzeża na południe od Palmy. Przy samym wybrzeżu bardzo fajne miejsce, ale niewiele głębiej już słabo. Przed jedynym sklepem spożywczym bezdomni.
Wybrzeże skaliste, więc nie ma tłumów odwiedzających plaże, a z drugiej strony blisko Palmy gdzie na brak plaż nie można narzekać. Domy z widokiem na morze sztos. No ale tych domów było raptem kilka. W drugiej linii domy też były spoko, a dalej było już tak sobie. Ogólnie jednak jedno z najlepszych miejsc jakie widzieliśmy do tej pory.
Andratx
Potem pojechaliśmy do Andratx. Właśnie w okolicach Andratx mieszka Fabian. Samo miasteczko nic specjalnego, dużo gorsze niż Valldemossa. Ogólnie miasteczka w górach mają to do siebie, że są bardzo ciasne, uliczki wąskie, praktycznie brak chodników i do tego duże zmiany wysokości. Dojazd z Palmy do Andratx nieco mniej niż pół godziny.
Domów w samym Andratx nie ma, są rozsiane po okolicy. Same miasteczko nie zrobiło na nas dobrego wrażenia. W środku odpustowy klimat z prowizorycznymi straganami, a wszędzie na elewacjach kable elektryczne. Trochę przypomniał mi się klimat z Bangkoku.
Port d’Andratx
Ciekawiej jest w porcie nieco niżej. Przy samym porcie fajny klimat, ale byliśmy tylko przez chwilę. To właśnie na skarpie w tym miejscu widzieliśmy najbardziej wypasione chaty. Poza tym portem słabo, tzn. wąskie uliczki, brak chodników i duże zmiany wysokości.
Ja osobiście nie do końca rozumiem taki deal – tzn. wspaniały widok ze skarpy, ale za to praktycznie kompletna izolacja. Kompletna izolacja bo w praktyce aby dojść do restauracji czy gdziekolwiek, trzeba zejść na dół do portu. Wdrapywanie się na piechotę na taką górę może na początku byłoby nawet fajnym ćwiczeniem, ale tak żyć to już nie koniecznie. Mama z wózkiem? Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Jakiekolwiek wyjście z takiej twierdzy (nawet na spacer), to na dłuższą metę tylko samochodem.
Camp de Mar
Dalej na liście był Camp de Mar i tam postanowiliśmy coś zjeść. Fajna plaża, wakacyjny vibe, w tle sącząca się klubowa muzyka, sami ekspaci i turyści. Brak komarów 🙂
To tutaj zaczęło wyraźnie docierać do nas, że nasza dotychczasowa taktyka na poznawanie Majorki nie jest do końca dobra. Mieszkamy w domach na zadupiu z wszelkimi tego konsekwencjami, a życie na Majorce tak naprawdę toczy się gdzie indziej. W dodatku z tymi starymi domami są przyziemne problemy typu Internet, komary i wszystkie te rzeczy, o których pisałem.
Zapragnęliśmy czegoś innego.
Wybrzeże Palmy
Następnego dnia odwoziliśmy znajomą na lotnisko i zahaczyliśmy o restaurację blisko plaży w Palmie. Tutaj ponownie poczuliśmy dobry vibe i tylko utwierdziliśmy się, że następnym razem chcemy pomieszkać bliżej cywilizacji, tj. bliżej Palmy.
Wybrzeże w Palmie jest wyjątkowe. Już o tym pisałem, ale wcześniej nie widziałem ile tu jest restauracji. Jak szukaliśmy miejsca do zjedzenia czegoś, to od dobrych miejsc się roiło. Do tego restauracje połączone są np. z leżakami i plażą. Wszystko na wyciągnięcie ręki.
Santa Ponsa
Kolejnego dnia odwiedziliśmy jedno z bardziej znanych miejsc na Majorce, czyli małą miejscowość Santa Ponsa. Niestety nie mam zdjęć, ale miejsce jest bardzo urokliwe. Nie jest daleko od Palmy, są górki i fajne widoki. Nie ma szalonych zmian wysokości i w większości ulicę są bardzo szerokie. Jak się tam wjeżdża, to od razu czuć, że jest to jedno z lepszych miejsc na wyspie. Obok pole golfowe, wokół fajne chaty. Oczywiście wszystko zależy od konkretnego położenia domu – są lepsze i gorsze miejsca, ale ogólnie okolica super.
Właśnie tam ponoć Lewandowski kupił dom za 3.5m EUR, który po tym jak przeszedł do Barcelony, wystawił na sprzedaż. Nie znam szczegółów, ale brzmi jak poszlaka wskazująca na nie najgorsze miejsce 🙂
Dalsze plany
Niedługo po wyjeździe koleżanki Magdy, zdaliśmy sobie sprawę, że trochę brakuje nam Warszawy. Mi brakuje znanych kątów, szybkiego Internetu, braku komarów… you name it. Tu jest fajna pogoda i przygoda eksploracji, ale tryb ciągłych przeprowadzek jest też męczący. Za każdym razem ruletka. Nie wiadomo jak będzie i za każdym razem przenoszenie się jest jak przesadzanie drzewa zanim zdąży zapuścić korzenie. Dotychczasowe doświadczenie było na pewno ciekawe, ale postanowiliśmy coś zmienić.
Na sam koniec pobytu, tym razem zarezerwowaliśmy hotel nad wybrzeżem. Przynajmniej będzie dobry Internet i pewnie nie będzie komarów. Może tylko Bodziec nie będzie taki zadowolony, bo nie będzie mógł swobodnie się wałęsać. Chociaż teraz też nie może…
W obecnym domu będziemy do 22-ego i wtedy przeprowadzimy się do hotelu w okolicę miejsc, gdzie zwykle osiadają ekspaci. Planujemy tam być tydzień i 29-ego rozpocząć powrót do Warszawy. Ten tydzień chcemy wykorzystać na takie „miękkie lądowanie” i luz po tych wszystkich domach. Na tym pewnie zakończymy etap zwiedzania Majorki i mam nadzieję, że będziemy mieli w miarę pełny obraz tego jak tu można żyć.
A co dalej? Po przerwie chcielibyśmy wrócić do dalszej eksploracji, ale tym razem gdzieś na ląd.